Nasz pobyt w Stavanger rozpoczęliśmy od wizyty w norweskim kościele. Jednak msza odprawiana była w języku polskim. Stavanger jest bowiem ulubionym celem emigracji Polaków, którzy zdecydowali się na życie w Norwegii. Bart mówi, że jeśli zobaczy się w tym mieście robotnika, to na 99% będzie to Polak. Może to przesada, ale jest "nas'' tu naprawdę bardzo dużo.
Kiedy dusza została już nasycona, przyszedł czas, by nakarmić oczy. W Stavanger spotkaliśmy się z kolegą Sisi, Mirkiem. We trójkę ruszyliśmy w stronę najpopularniejszej miejscówki w tych okolicach, czyli do Lysefjord. Nasza dwójka prawie eksplodowała z radości kiedy Mirek podjechał pod nasz kemping swoją zieloną strzałą. Po miesiącu dźwigania gratów i dreptania noga za nogą, a w przypadku Sisi pełznięcia w tempie ślimaczo-prawiesięnieporuszającym, wreszcie ktoś miał powieźć nasze zmęczone tyłeczki samochodem. Ile to szczęścia mogą dać czasem cztery kółka i kupa blachy. Jupi!:)
Lysefjord oglądać mieliśmy z promu. Jako, że cała nasza trójka jest zakręcona jak ruski słoik z dżemem to oczywiście wjechaliśmy samochodem na nasz środek transportu omijając budkę, gdzie pobierano opłatę. Dopiero na promie dogoniła nas pani "budkowa" i skasowała nas za przejazd. Okazała się ona jednak bardzo miła i nie wyrzuciła trzech nieogarnięców za burtę. Tak czy inaczej, mimo naszego szczęścia do podróżowania za "free", tym razem trzeba było wysupłać tych kilkadziesiąt koroniaków. Ale warto było:) Widzieliśmy nie tylko piękny fiord poprzecinany setkami wodospadów i małe domki wyglądające jakby jakiś szalony troll przykleił je na super glue do kamienistej ściany (stwierdziliśmy, że w jednym z nich na pewno ukrywa się Marit Bjorgen przed Justyną Kowalczyk. Ciekawostką jest to, że niektóre domki położone są tak stromo, że mieszkający tam Norwegowie musieli przywiązywać swoje dzieci linami do skał, tak żeby nie pospadały na dół np podczas zabawy. To się dopiero nazywa traumatyczne dzieciństwo!) ale także foki w ich naturalnym środowisku czy skaczących BASE jumperów (mimo, że czekaliśmy na ich skoki kilkanaście minut, bo szczyt góry, z której mieli skakać zasnuł się mgłą).
Kiedy zjechaliśmy z promu po drugiej stronie fiordu mieliśmy do pokonania drogę o 27 zakrętach. Trasa pięła się tak ostro w górę, że Sisi zaklinała Mirka, żeby jechał powoli, hamowała butami w podłogę, zakrywała oczodoły i odczyniała różne inne czary mary, które miały nam pomóc dotrzeć bezpiecznie na szczyt. Dzięki temu (albo dzięki umiejętnością kierownicowania Mirka) szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce, a z góry widoki były cudne. No może oprócz owczych bobków, które były po prostu wszędzie. A gdzie owcze bobki, tam i owce. I to takie, które biegały za turystami, wkładały im owczego nochala do kieszeni w poszukiwaniu jedzenia i właziły owczym zadkiem do turyścianych samochodów. No właśnie! To co zadziwiło nas w Norwegii, to to, że jest ona totalnie opanowana przez owce. Białe, czarne, brązowe, małe, duże. Wszędzie są owce, ich bobki, a o nacierającej na ciebie wygłodniałej potworze informuje dzyndzający dzwonek, który głodomór ma zawieszony na szyi. Tak więc w Norwegii nie tylko wszędzie zieloność widzę, ale i beczące, różnokolorowe plamy pośród tej zieleni.
Potem trafiliśmy na tereny wyglądające jak wyjęte z innego świata. Wszędzie zieleń, kamloty poukładane w dziwne piramidki (ponoć turyści układają je tak na szczęście. Jednak Sisi wyczytała, gdzieś, że w ten sposób znaczy się w Norwegii szlaki) i krystalicznie czyste jeziora. Z całego serca polecamy tę trasę:) Stwierdziliśmy, że gdybyśmy nawet mieli zobaczyć w Norwegii tylko to co widzieliśmy tego dnia, to bylibyśmy szczęśliwi. Norwegia jest przepiękna z tą dziką, nieskalaną niczym przyrodą:)
Zastanawialiśmy się też nad wejściem na Preikestolen (Kazalnicę), z której rozciąga się piękny widok na Lysefjord. Jednak dwugodzinna wędrówka po górach mogłaby się okazać zabójcza dla i tak znikomej kondycji Sisi. Dlatego postanowiliśmy z tego zrezygnować. Cieszymy się z każdego miejsca, które możemy zobaczyć i każdej chwili jaką przeżywamy, zamiast skupiać się na tym, czego z jakiegoś powodu nie zobaczymy. A Sisi i tak ma teraz nawrót problemów z nerkami, co bardzo nasila jej bóle kręgosłupa (z tego powodu robimy sobie w Stavanger kilka dni lenistwa i odpoczynku, tak by Sisi nabrała sił). Dlatego będziemy musieli zrobić przerzut antybiotyku z Polski. Trzymajcie kciuki za nieopieszałość Pocztexu!:)
ZDJĘCIA WKRÓTCE!:):):):)
Z dialogów Sisi i Barta:
Sisi poprawia sobie fryzurę. Z braku lusterka pyta Barta: I jak? Ta głowa ok czy tak bez sensu?
Bart: Jak by nas ktoś zapytał:" a wy to myjecie sztućce?", to byśmy mu na to odpowiedzieli: "nie, my oblizujemy!"(*zaoszczędza czasu i energii:))
Bart: A umiesz wymówić poprawnie zdanie: "Suchą szosą szedł Szwed w swetrze"?(*a Wy umiecie?:))
Sisi: A wiecie jak brzmi słowo camper po norwesku?
Bart i Mirek: No jak?
Sisi: Bilobil. Czy jakoś tak. (*tak naprawdę camper po norwesku to "bobil":))
Bart: O! Ta babka ma takie spodnie jakby w pory narobiła (*to dla Barta definicja szarawarów)