Wczoraj Mirek znów zabrał nas na małą wycieczkę samochodową. Wpadł po nas o 16. Przywiózł nam czyste majciochy i resztę prania, które nam w swej uprzejmości wyprał w pralce. Bart w euforii powitał go "Jesteś naszym prywatnym Chrystusem!". Dzięki Mirkowi nie musieliśmy ręcznie chochlować mydłem tych naszych majtoli. Kiedy Bart wrócił na ziemię z krainy czystomajtkowej radości, wsiedliśmy w zieloną strzałę Mirka i ruszyliśmy. Tym razem naszym celem stały się małe wysepki na północny-zachód od Stavanger. Okazało się, że wystarczy odjechać kawałeczek od tego miasta, aby trafić do oazy spokoju. Tam w krajobrazie pięknym i dzikim zarazem, ludzie mieszkają niczym w bajce.Zobaczyć możecie to na zdjęciach!:)
Ten dnia byliśmy też w Ikei (w której śmierdziało obornikiem jak na środku pola. Widzieliśmy wiele osób zatykających sobie nosy, bo smród był naprawdę nieziemski. Co ciekawe, w Szwecji nie widzieliśmy ani jednej Ikei), żeby kupić sobie metalowy kubek. Okazało się, że bez tego ani rusz. W kubku możemy zagotować sobie wodę, wypić z niego zupkę, która jest idealna, żeby się rozgrzać w zimny, deszczowy dzień albo podgrzać jedzenie z puszki. Do tej pory jedynym naszym kuchennym osprzętem był nóż, sztuk jeden, i łyżeczka, sztuk jeden. Teraz do kolekcji dołączył mega, litrowy kubas. Więcej nam póki co nie potrzeba,bo czym mniej do dźwigania, tym lepiej (*Bart i tak musi nosić większość rzeczy, bo Sisi, jak wiadomo, nie może za dużo nosić).
Wieczorem byliśmy też w markecie Rimi, żeby zrobić sobie zakupy, bo w niedzielę ŻADEN market ani sklep nie działa. Wszystko jest zamknięte na czterdzieści cztery spusty. Przyjeżdżając do Norwegii trzeba o tym pamiętać, bo my o mały włos z powodu tej niewiedzy przymieralibyśmy niedzielnym głodem. Dlatego my w Rimi zrobiliśmy zakupy żywnościowe. Natomiast Mirek chciał kupić sobie piwo na wieczór. Okazało się jednak, że z bursztynowych bąbelków nici! Kasjer wskazał na zegarek (a była 20) i powiedział, że o tej porze alkoholu nie sprzedają. Mirek musiał się więc obejść smakiem.
Dziwna ta Norwegia! Mają tu bardzo ostrą politykę antyalkoholową. W tym kraju alkohol to temat tabu,a zarazem towar luksusowy, tak samo jak dom, biżuteria czy samochód. Piwo można jednak kupić tylko do godziny 20 w dni robocze i do 18 w soboty. Tak więc wtedy kiedy większość ludzi akurat nabiera ochoty na to, by wypić piwko do wieczornego meczu albo zrelaksować się z winem w dłoni, alkoholu nigdzie się nie dostanie! Nawet w knajpie barman może odmówić podania browarka o którejś godzinie (każda gmina ma inne dotyczące tego przepisy). O mocniejsze trunki jest jeszcze trudniej! Nie kupisz niczego co ma powyżej 4,75% w zwykłym markecie. W Norwegii funkcjonują tylko 252 sklepy monopolowe Vinmonopolet (należą one do państwa. Żaden z nich nie jest całodobowy ani czynny w niedzielę) i tylko tam dostać można coś "mocniejszego". Do picia zniechęca jednak nie tylko niedostępność alkoholu (1,5 sklepu na całą gminę), ale i ceny alkoholu. Zwykłe wino kosztuje w Norwegii jakieś 50-70 zł, a ceny lepszych trunków są dla Polaka po prostu z kosmosu. Nawet za najtańsze półlitrowe piwo zapłacić trzeba tutaj od 9 zł wzwyż. A jeśli komuś zapragnie się przywieźć z kraju trunek powyżej 60%, musi pamiętać, że w Norwegi grozić mu mogą za to nawet kraty! Mimo to przemyt z Polski i Litwy kwitnie. Sami Norwegowie ponoć też produkują w swoich piwniczkach domowe winka, bo z tego co nam ptaszki przyćwierkały, to mimo polityki antyalkoholowej rządku, Norweg za kołnierz wylewać nie lubi, a zimnymi nocami dogrzewać się czymś trza!;)
Po powrocie z wycieczki Mirek zabrał koc i przewodnik po Norwegii, które nam wcześniej pożyczył, a potem pożegnał się z nami. Pewnie spotkamy się gdzieś tam, kiedyś w Polsce. Do zobaczenia Mir!:) Może spotkamy kiedyś na trasie również Samuela, Francuza, który już od 3 lat samotnie objeżdża świat, a którego tu spotkaliśmy tu w Stavanger. Pozdrawiamy!:) Mamy nadzieję, że nas przeczytasz. I że Twoja dziewczyna ugotuje Ci pyszne, polskie pierogi:)