W sobotę wyszorowaliśmy swoje przybrudzone podróżniczym brudkiem ciała, spakowaliśmy manele i położyliśmy się wcześniej spać. Czekała na nas nowa przygoda. 21 kraj! A dla Sisi niedziela zapowiadała się bogata w emocje jeszcze z innego powodu. To miał być jej pierwszy lot samolotem. Jeszcze nigdy w swoim dwudziestosześcioletnim życiu nie oderwała swoich krasnoludczych nóżek od ziemi (no chyba, że na huśtawce albo wtedy kiedy Bart nosił ją na rękach;)).
Wstaliśmy już o 6.30. Bart, dookołokulkowy księgowy i nasz sztandarowy obliczacz czasu, oszacował, że potrzeba nam (a szczególnie Sisi, której rzadko kiedy gdziekolwiek się śpieszy) aż 6 godzin i 40 minut, żebyśmy zdążyli na samolot. Szczotkowanie zębisków, śniadanko, składanie namiotu, przymocowywanie sznurkiem karimaty do plecaka Sisi, dotarcie do Bergen - to wszystko zajęło nam sporo czasu. Dopiero o 09.15 siedzieliśmy w wygodnym flybusie, który co 30 minut dowozi samolotowiczów na lotnisko z różnych punktów miasta (my jechaliśmy spod dworca głównego, ale można złapać flybusa np. w okolicach Bryggen). Na lotnisko dotarliśmy bez żadnych problemów (zero pijanych kierowców, gum złapanych przez autobus czy korków) na trzy godziny przed odlotem. Mieliśmy małego stracha kiedy po wklepaniu numeru rezerwacji do stojącego na lotnisku automatu, blaszak wyświetlił wiadomość "Nie ma takiego numeru!". Przed oczyma pojawiła nam się wizja firmy rezerwującej bilety jako oszusta, który pęka ze śmiechu, bo udało mu się nabić w butelkę Sisi i Barta. Całe szczęście złapaliśmy jakąś panią z obsługi i już było po kłopocie. Jednak lecimy!:)
Sisi denerwowała się lotem i spięta podrygiwała na krzesełku w oczekiwaniu na odprawę. Okazało się, że lecimy Boeing’iem 757, więc całkiem sporym samolotem. Wszystko było dla Sisi takie "pierwsze" - kontrola, odprawa, oglądanie wnętrza samolotu, patrzenie na obsługę załadowującą na pokład nasze bagaże (z tym to oni się nie patyczkują! Rzucają walizkami i plecakami, tak jak Szymon Ziółkowski młotem. Łagodniej obchodzą się tylko z dziecięcymi akcesoriami. Dla reszty nie ma przebacz! Plecak Sisi dorobił się w ten sposób dwóch dziur). Kiedy samolot startował Sisi ściskała dłoń Barta tak mocno, że biedaczek najpierw zzieleniał, potem poczerwieniał, a w ostatnim stadium przybierał wszystkie kolory tęczy. Ale zniósł to dzielnie i wspierał swą przerażoną kobietę, która na każde trzęśnięcie się samolotu reagowała kolejnym nerwowym podrygiem oraz jeszcze mocniejszym ściśnięciem biednego Barta. Jednak jak to u Sisi, ponownie nad strachem przeważyła wrodzona ciekawczakowatość. Dlatego tuż po starcie szybko puściła umęczoną bartową łapkę. Znów panicznie ściskała rękę Barta tylko wtedy, gdy samolot lądował (mieliśmy międzylądowanie w Stavanger), albo skręcał. Przez pozostały czas zaciekawieniem zerkała przez okienko i robiła zdjęcia o mały włos nie rozbijając sobie nosa na szybie. A co widziała z samolotu Sisi? Zieleń norweskich fiordów, biel żagli kilkudziesięciu okrętów, które właśnie wypływały na pełne morze (w Stavanger odbywały się wtedy regaty Tall Ship Races) oraz zjawisko glorii (barwny pierścień wokół cienia samolotu). No i wreszcie JĄ! Przez niektórych porównywana jest do kobiety - zmiennej i pełnej sprzeczności, inni mówią, że czują się na niej jak w bajce albo na innej planecie. Niby Europa, ale nie do końca. Ogromne puste przestrzenie, wulkany, czarne plaże, lodowce, gejzery... Przed nami kraina ognia, lodu i wiatru - Islandia!:)
Z dialogów Sisi i Barta:
Tuż przed wyjazdem na lotnisko idziemy do recepcji naszego kempingu zapytać czy doszła do nich paczka z lekami dla Sisi. Okazuje się, że nic z tego. Nic nie doszło.
BART: Bardziej można liczyć na pogodę w Bergen niż na Pocztę Polską.
Również przed wylotem.Bart komentuje kolejną kosmiczną cenę w norweskim sklepie.
BART:Już wolę łeb barani na Islandii niż kupić coś za tyle kasy w Norwegii