Po kilku dniach w spokojnej Karlskronie ruszyliśmy do Kopenhagi. Z powodu naszych zasmarkanych nochali postanowiliśmy porzucić pomysł łapania autostopu. Dzień wcześniej prawie cały czas padało, więc nie uśmiechało nam się zostać zakasłanymi zmokłymi kurakami. Stwierdziliśmy, że najlepszym pomysłem będzie wsidnięcie w pociąg i pomknięcie w taki właśnie sposób do Danii. Oczywiście nie obyło się bez małych problemów, bo w swym roztargnieniu (Sisi zapatrzyła się w oczy Barta, a Bart w dekolt Sisi;):) przegapiliśmy przystanek (a raczej kilka przystanków) na którym mieliśmy wysiąść i musieliśmy popitalać w pełnym plecakowym rynsztunku z powrotem. Wreszcie wylądowaliśmy na dworcu kolejowym. Tam zaskoczył nas brak kas biletowych z wredną panią w okienku. Był tylko automat biletowy, z którego nie omieszkaliśmy skorzystać. Potem Bart stwierdził, że nie możemy jechać do Danii golutcy pieniężnie jak święci szwedzcy, więc zostawił Sisi z rzeczami (bo ona nie może za dużo dźwigać) i pobiegł do bankomatu. Przyczłapał z powrotem po dobrych 30 minutach z bananem na buzi i zadowolony stwierdził, że wybrał 500 koron, bo on "się nie będzie pitolił" i nie będzie wybierał po koronce. Jednak Sisi zburzyła jego eksplozję bananowej radości, zwracając mu uwagę na to, że po cholerkę mu korony szwedzkie w Danii i oczywiście znów ze śmiechu prawie wpadła pod dworcową ławkę.
Z Karlskrony do Kopenhagi jechaliśmy 3,5 godziny. Przejeżdżaliśmy przez most nad Sundem, który ma prawie 8 kilometrów długości i jest najdłuższym mostem na świecie łączącym dwa państwa. Co ciekawe koszt budowy mostu, czyli 20 mld zł, ma się zwrócić dopiero po 35 latach od momentu jego otwarcia.
Na dworcu w Kopenhadze byliśmy po 17. Głodni, bez pieniędzy i zmęczeni, zaczęliśmy jak dzikie szakale węszyć w poszukiwaniu jakiejś porządnej wyżerki, a wcześniej bankomatu. Po zdobyciu mamony mogliśmy na dobre rozpocząć polowanie. Bart wypatrzył azjatyckie jedzenie w kubełkach. Wygłodniali rzuciliśmy się na te w wymiarze XXL. Bart wymiótł wszystko w trymiga (a od kubełków się uzależnił), a Sisi spakowała sobie jedzonko "na potem" (takie pakowanie "na potem" powoli staje się naszą tradycją) w nadziei, że z czasem ostrość kubełka nie będzie jej już wypalała mózgu. Najedzeniu ruszyliśmy szukać noclegu. Jedyne co mieliśmy, to spisane wcześniej adresy kempingów. I w końcu nadszedł ten najbardziej nielubiany przez nas moment. Stanęliśmy przed dworcem kolejowym z pytaniem "co teraz?" na najedzonych ustach. Wokół harmider wielkiego, nieznanego miasta, my bez mapy i jakiejkolwiek wiedzy o Kopenhadze. Po obejściu dworca w te, wewte i nazad oraz nieudanym poszukiwaniu informacji turystycznej, poszliśmy na przystanek autobusowy z zamiarem zinwigilowania kierowcy. Jednak po drodze zobaczyliśmy w rozkładzie nazwę występującą też w nazwie jednego z naszych kempingów i postanowiliśmy właśnie tam pojechać. Po kilku konsultacjach z Dunolami, udało nam się w końcu dotrzeć na miejsce. Padnięci jak dzikie osły, ale szczęśliwi, że jesteśmy na miejscu, rozbiliśmy nasz "domek" i z zamiarem pofiglowania... w Tivoli (parku rozrywki, który ku naszemu zaskoczeniu znajduje się centralnie naprzeciwko dworca kolejowego) w dniu następnym, poszliśmy spać.
Z dialogów Sisi i Barta:
Po dotarciu na kemping.
SISI: Chce Ci się myć?
BART: No, nie bardzo.
SISI: Dobra. To się nie myjemy (*to obrazuje nasze zmęczenie po takim dniu przemieszczania się z miejsca na miejsce)
Dziękujemy za wszystkie Wasze komentarze:) Wszystkie czytamy i cieszymy się z każdego z osobna:) Niestety nie mamy za bardzo czasu na wszystkie odpisywać, więc wybaczcie. Ale staramy się jak możemy:) Dzięki!:)