Drugi dzień w Kopenhadze (a właściwie pierwszy, bo poprzedniego lataliśmy jak koty z pęcherzami, żeby znaleźć kemping) postanowiliśmy spędzić w Tivoli. Jest to drugi najstarszy park rozrywki na świecie. Swoje podwoje otworzył on dla spragnionych wrażeń Duńczyków w 1843 roku. Król Danii Chrystian VII był zwolennikiem powstania Tivoli. Powiedział: "gdy ludzie bawią się dobrze, nie myślą o polityce" (w takim razie w Polsce przydałoby się kilka takich Tivoli).
My kupiliśmy bilet na cały dzień, tak aby korzystać bez ograniczeń ze wszystkich machin w Tivoli. (to najbardziej opłacalna opcja). Zostawiliśmy swoje bagaże w elektronicznie zamykanych szafeczkach i zabraliśmy ze sobą tylko aparaty. Tivoli to park rozrywki wybudowany w klimatach arabsko-chińsko-japońskich, gdzie oprócz kolejek i karuzel, zobaczyć można też przeróżne koncerty i przedstawienia. Pierwszą z atrakcji na jaką Sisi zaciągnęła Barta, była kolejka, która wjeżdża pionowo do góry tylko po to, by bezwładnie i z dużą prędkością opaść w dół. Kiedy usiedliśmy na swoich miejscach i za chwilę mieliśmy wystartować Bart z pretensją w głosie wypalił:"Dlaczego ja ci się dałem na to zaciągnąć. Czy ja muszę mieć dziewczynę, która lubi takie ekstremalne rozrywki?". Nie zdążył jednak dokończyć zdania, a już byliśmy kilkadziesiąt metrów w górze. Gwałtowny spadek w dół przypomniał Bartowi jego najgorsze koszmary o spadaniu w dół w windzie. Mimo to, dał się jeszcze zaciągnąć Sisi na kilka ekstremalnych przejażdżek.
Jechaliśmy między innymi jedną z najstarszych na świecie wciąż działających kolejek. Została ona zbudowana w 1914 roku. Nic dziwnego, że Sisi z lekkim przerażeniem obserwowała zardzewiałe tory, gdy ciuchcia nabierała prędkości. Wylądowaliśmy też na najwyższej karuzeli na świecie. Star Flayer, bo tak się ona nazywa, ma wysokość 80 metrów. Mogliśmy sobie z niej obejrzeć całą Kopenhagę. Stwierdziliśmy potem, że to jeden z najfajniejszych sposobów na oglądanie miasta (z podobnej karuzeli widzieliśmy już nocną panoramę Wiednia). Może z dołu karuzela wygląda dosyć ekstremalnie, ale tak naprawdę nie ma się czego bać. Jedyny minus tego punktu widokowego jest taki, że na górze wieje jak w kieleckiem. Musimy dodać, że w Tivoli fajne jest to, że pod prawie każdą karuzelą czy kolejką w koszyczku albo w skrytce można zostawić swoje rzeczy np. okulary albo aparat fotograficzny, tak aby nie stracić go podczas jakiejś szalonej karuzelowej jazdy.
W Tivoli Sisi spełniła jedno ze swoich marzeń i przejechała się (oczywiście z Bartem) na prawdziwym rollercoasterze. I to nawet dwa razy. Demon, bo tak nazywa się rollercoaster, rozpędza się momentami do prędkości 80 kilometrów na godzinę i jest drugą takiej klasy kolejką w Europie. Po tych atrakcjach wyciszyliśmy się w akwarium morskim mającym 28 metrów długości i prawie 3 metry wysokości. Pływa tam ponad 1,5 tysiąca kolorowych, egzotycznych rybek.
Na deser zostawiliśmy sobie jednak Vertigo. To samolot umieszczony na obracającym się dookoła młocie. Sam samolot również się obraca i to także 360 stopni dookoła własnej osi. Tak więc, ta machina obraca się z prędkością 100 km/h we wszystkich trzech osiach obrotu.Przeciążenie jakiego doznały nasze małe, krasnoludcze ciałka wyniosły 5G, czyli takie jakim poddawany jest kierowca formuły jeden, gdy gwałtownie hamuje albo wchodzi w ostry zakręt. By wsiąść do Vertigo, staliśmy w kolejce około godziny, bo do jednego samolotu wchodziły tylko cztery osoby. Mimo, że z dołu wyglądało to dosyć przerażająco, a niektóre osoby schodzące z Vertigo całowały ziemię z ulgą, to dla nas to było bardzo fajne przeżycie. Zamiast dygotać ze strachu, troszkę sobie pokrzyczeliśmy, a potem wpadliśmy w potworną śmiechawkę i przerechotaliśmy całą jazdę. Po całym dniu szaleństw, chyba uodporniliśmy się na te wszystkie G, a jazda rollercoasterem to dla nas buła z nutellą, lub jak woli Bart, buła z masłem. Tak czy inaczej super było na jeden dzień znów pobyć beztroskim dzieciakiem, któremu wywraca bebechy na karuzeli:)