Cały poniedziałek przeznaczyliśmy na odpoczynek. Oczywiście jak to my, mimo zmęczenia, nie wytrzymaliśmy siedząc na dupkach w jednym miejscu. Z zamierzonego mini-spacerku w okolicach mostu Oresund zrobił się duży spaceruch. Dlatego wtorek miał być dniem zwiedzania Malmo, ale nie z wywieszonym ozorem (zresztą jedno z głównych założeń naszej podróży to brak pośpiechu), ale powolutku i bez przemęczania się. Po tym jak Sisi padła w Kopenhadze, postanowiliśmy więcej jeździć komunikacją miejską, a mniej chodzić.Przecież sił ma nam starczyć aż na rok! Inne rozwiązanie jakie postanowiliśmy wprowadzić jest takie, że po przyjeździe w nowe miejsce jedna osoba zostaje z bagażami, a druga zdobywa bilety albo szuka informacji turystycznej (żebyśmy oboje nie męczyli się jak dzikie osły bieganiem z ciężkimi bagażami).
Co zwiedzaliśmy w Malmo? Między innymi fabrykę czekolady i muzeum czekolady, na co Sisi napaliła się jak szczerbaty na suchary. Tymczasem, ku jej rozpaczy i permanentnemu niedocukrzeniu, okazało się, że do fabryki nie można wejść, a muzeum jest raczej mini-mikro-muzełusiem. Kilka gablot z eksponatami i kawiarnia, w której można wypić koktajl czekoladowy, odrobinę nas zawiodły. Sisi stwierdziła, że woli swój słój czekoladowo-orzechowej Nutoki. Kolejnym miejscem jakie zobaczyliśmy był Folkets Park, gdzie odpoczęliśmy od miejskiego zgiełku (choć nie od smogu, bo takiego w Malmo nie ma. Wszystkie autobusy są napędzane albo na gaz, albo na biogaz, czyli "gówniane paliwo"). W parku mijaliśmy kilka karuzel i jakieś kolejki, ale póki co oboje mamy przesyt mocnych wrażeń po Tivoli i 5G. Potem pojechaliśmy zobaczyć z bliska wizytówkę Malmo, czyli wieżowiec Turning Torso. To drugi co do wielkości budynek mieszkalny w Europie. Ma 54 piętra i, co ciekawe, jego bryła jest skręcona o 90 stopni wokół własnej osi. Budynek stoi w nowoczesnej dzielnicy Malmo. Niedaleko niego usytuowane jest ciekawie zaaranżowane nabrzeże, gdzie schodzą się wszyscy, którzy chcą polansować się swoją "furą, skórą i komórą". Gdy tam poszliśmy poczuliśmy się co najmniej nie na miejscu ze swoim globtroterskim brudkiem, a Bart z brodą "niechcianego syna Fidela". Choć miło było posiedzieć na rozgrzanych słońcem podestach, to oboje zgodnie stwierdziliśmy, że wolimy spokój, ciszę i naturę.
Następnego dnia odwiedziliśmy klimatyczne miasto uniwersyteckie, Lund. Mimo sporej liczby mieszkańców, bo ponad 101 tys. (czyli podobnie jak rodzinne miasto Barta, Grudziądz), z czego 40 tys. to studenci, czuliśmy się w nim jak w małym, przytulnym miasteczku. Lund założone zostało w X w. Zachowało się w nim sporo starych budynków, w tym przepiękna katedra zbudowana w XI w. i reprezentująca styl romański (Sisi stwierdziła, że jest to jedna z najładniejszych świątyń jakie widziała na swe krasnoludcze oczyska). Byliśmy też w skansenie "Kulturen" (to drugi na świecie najstarszy skansen), gdzie mogliśmy postawić nasze małe, krasnoludcze nóżki w kilkudziesięciu budynkach z różnych epok. Dzięki karcie Euro 26 i młodo wyglądającym facjatom znów mogliśmy się poczuć jak studenci i zamiast 120 koron, za wejście zapłaciliśmy tylko po 60 od łebka:)
OGŁOSZENIE Z OSTATNIEJ CHWILI
Sisi i Bart w środę o godzinie 16.30 czasu polskiego wstąpili w związek małżeński, Ślub odbył się w obrządku staro-skandynawskim. Mogą pochwalić się dokumentem stwierdzającym ważność małżeństwa na terenie całej Skandynawii.
Podpisano: Państwo Joanna I Bartosz W.
Z dialogów Sisi i Barta:
BART: O! Widzę salon tatuażu!
SISI: A ja psią kupę.
BART: To ja mam lepiej!
Spacerujemy po Malmo. Bart zauważa jeden paluszek batonika "Twix" leżący na skrzynce pocztowej.
BART: Zobacz! Lekko nadgryziony "Twix". Bierzemy?
SISI:Nie. To jeszcze nie ten etap podróży.
Piękna pogoda. Sisi prosi Barta, żeby poszedł sprawdzić ile jest stopni ciepła. Bart sprawdziwszy temperaturę wraca i mówi: Jest 25 stopni w cieniu. A twoja mama chciała, żebyśmy wzięli harpun na renifery i ciepłe buty.