Z powodu paskudnej pogody w Bergen (Paskudna to mało powiedziane. Coraz bardziej skłaniamy się do wersji, że pada tu 300 dni w roku, a nie 250. Czasem to ulewa, innym razem kilka kropel, a jeszcze innym paskudna burza z piorunami. I wszystko to zmienia się jak w kalejdoskopie. Myśleliśmy, że pogoda w Szwecji jest zmienna, ale w porównaniu z Norwegią to mały pikuś. Tutaj nie mogą nadążyć za nią nawet meteorolodzy, którzy codziennie podają zupełnie inne prognozy) postanowiliśmy ruszyć dalej na północ. Stwierdziliśmy, że dobrym pożegnaniem z tym miastem będzie gorący, w przeciwieństwie do pogody, grill z widokiem na góry. Kupiliśmy sobie ponownie jednorazowe perpetuum mobile, kilka kiełbasek i upragniony ketchup. Efekty naszego grillowania zobaczycie na filmiku:) Na nim wszystko wygląda już bardzo grzecznie i spokojnie. Jednak kilkanaście minut wcześniej grill palił się tak intensywnym ogniem (a przy tym dymił jak Smok Wawelski), że mało co uruchomilibyśmy czujnik przeciwpożarowy i ściągnęlibyśmy strażaków z całego Bergen. (a przecież powinni oni oszczędzać wodę, bo tutaj mają jej tak „mało“;)) Mimo to (i mimo spalonego chlebka Sisi) grill uznajemy za udany (ostatecznie płomienie udało się ugasić wodą przyniesioną z kuchni w opakowaniu po parówkach. Potrzeba matką wynalazku!), a kiełbaski były pyszne:)
Następnego ranka w siąpiącym z nieba deszczu spakowaliśmy nasze rzeczy, złożyliśmy namiot i, mimo wcześniejszych podskórnych złych przeczuć, pojechaliśmy do Bergen. Z centrum wydostaliśmy się autobusem (którego szukaliśmy dobre kilkanaście minut) tak, aby znaleźć się w okolicach drogi E39. Gdy trafiliśmy już na przedmieścia Bergen pojawił się kolejny problem - gdzie jest wjazd na naszą autostradę. I znów dobre kilkadziesiąt minut na pełznięcie z ciężkimi plecakami w poszukiwaniu odpowiedniej drogi. Zmęczeni wreszcie stanęliśmy przy wjeździe na E39. Bart wykaligrafował przecudnej (jak zawsze zresztą) urody tabliczkę z napisem Alesund. Nie wiadomo czy to dzięki równoległym do bólu literkom, czy z powodu wrodzonego uroku osobistego, Bart pobił autostopowy rekord. 20 minut i jedziemy! Tym razem Audi i kolejny Norweg. Jechał on do swojej rodzinnej miejscowości, Knarvik i zabrał nas, bo, jak powiedział, wyglądamy bardzo „friendly“(*przyjaźnie). Norweg opowiadał o swojej profesji, czyli rekrutowaniu ludzi do pracy. Po raz kolejny usłyszeliśmy opinię, że Polacy to dobrzy, sumienni i pracowici pracownicy (to samo powiedział nam Martin. Stwierdził, że Polacy chcą pracować nawet wtedy, kiedy pracować nie muszą. W firmie Martina nasi rodacy nie mogli zrozumieć, że w dniu norweskiego święta narodowego nie mogą pracować i pokrzykiwali jak rozzłoszczone dzieci: “We want work! Why we can’t? We want! ).
Nasz Norweg zapytał też czym my zajmujemy się w Polsce. Sisi jak zwykle stwierdziła, że jest „a little bit journalist" (*troszeczkę dziennikarką), a Bart pochwalił się swoją inżynierską profesją. Norweg zainteresował się tym drugim (co mu tam w Norwegii po polonistce). Wypytywał się Barta o to czym ten się konkretnie zajmował, opowiadał, że w Norwegii inżynierowie mają „branie" i że zarabiają tu 40 tys. zł na miesiąc (na początek oczywiście!) . Sisi przez chwilę myślała, że dalej będzie objeżdżała kulkę sama. Na szczęście Bart nie dał się skusić taką ofertą.
Norweg wysadził nas w Knarvik oddalonym od Bergen o 30 km (a mieliśmy tego dnia pokonać 380 km). Z nadzieją znów wyciągnęliśmy kciuk. O dziwo już po 2 minutach zatrzymał się koło nas jakiś chłopak oferujący 8 km darmowego transportu. Popatrzyliśmy po sobie i stwierdziliśmy, że poczekamy na coś bardziej „dalekobieżnego". Po chwili przystanęła dziewczyna oferująca dziesięciokilometrową przejażdżkę. Również odmówiliśmy, ale ucieszyliśmy się, że tak dużo osób się zatrzymuje i wzięliśmy to za dobry omen. Kiedy myśleliśmy, że teraz może być już tylko lepiej, okazało się, że to początek końca. Przez kolejne 2,5 godziny jedyną reakcją na nasze wysiłki było trąbnięcie klaksonem sztuk jeden.
O 18 złożyliśmy broń (w zestaw wchodzą dwa kciuki i jedna flaga) i zaczęliśmy myśleć jak wrócić do Bergen (bo rozbić namiotu nie było za bardzo gdzie). Głodni, zmęczeni i obolali przez całodzienne przemieszczanie się z bagażami znaleźliśmy przystanek autobusowy i o 22 znów byliśmy na naszym kempingu. Deszczowe miasto postanowiło nie wypuszczać nas ze swych mokrych objęć! A my? Stwierdziliśmy, iż ceny autobusów są tu na tyle zabójcze (za autobus do Alesund musielibyśmy dać 325 zł w jedną stronę, a częste autostopowanie mogłoby za bardzo odbić się na zdrowiu Sisi), że zostajemy w Bergen. Fiordy i ceny w Norwegi położyły nas na łopatki. Ale nie ma tego złego (choć tego dnia wróciliśmy w minorowych nastrojach i wyrzucaliśmy sobie, że mogliśmy być bardziej wytrwali. Choć bardziej skłaniamy się ku temu, że po prostu nie mieliśmy dojechać na północ i tyle. Los miał dla nas inny plan. W ostatecznym rozrachunku wszystko zawsze okazuje się być idealne!). Co dobrego dopadło nas w Bergen, tego dowiecie się z następnych wpisów:) A do Norwegii na pewno kiedyś wrócimy, tym razem jako SisiBart zmotoryzowani!:)