Po feralnym czwartkowym autostopie, Bergen przywitało nas w piątek, o dziwo, ładną pogodą. Postanowiliśmy więc wynagrodzić sobie trudy dnia poprzedniego i zaleczyć bolaka autostopowej porażki zwiedzając miasto. Snuliśmy się powolutku uliczkami Bergen zaglądając w każdą najmniejszą szczelinkę (bo Sisi i Bart to dwa ciekawczaki!), rozkoszując się słonkiem, chłonąc atmosferę tego miejsca, obserwując Norwegów i po prostu ciesząc się chwilą. Byliśmy między innymi na targu rybnym, gdzie spróbowaliśmy kawioru o smaku wasabi i łososia marynowanego w koniaku (oczywiście załapaliśmy się na sępa. Darmowe degustacje rządzą!:)). Po 1,5 miesiąca spania w namiocie, zachciało nam się odrobiny luksusu;) Na deser zostawiliśmy sobie wjazd kolejką szynową na górę Floyen. Jazda przeszklonym wagonikiem (szklany jest też dach) nie jest co prawda najbardziej ekscytującym przeżyciem jakie kiedykolwiek przeżyliśmy (do przeciążenia 5G trochę jej brakuje) i trwa tylko około 7 minut, ale widok z góry zapiera dech w piersiach! Z wysokości ponad 300 metrów całe Bergen jest niemal na wyciągnięcie ręki. Dopiero z tej perspektywy widać w całej okazałości jak pięknie położone jest to miasto. Różnokolorowe domki przytulone do wzgórz, które otaczają Bergen (a jest ich aż siedem), wstęgi dróg, wydrążone w skałach tunele, mosty porozwieszane między wyspami niczym łańcuchy choinkowe, woda wcinająca się w ląd i potężne fiordy widoczne gdzieś w oddali. Miodzio!:)
W pierwszej chwili wbiło nas w podłogę, więc usiedliśmy sobie i po prostu patrzyliśmy. Nie chcemy, być turystami, którzy wpadają gdzieś na minutkę, cykają trzy biliardy zdjęć (które obejrzą potem w domu albo i nie), a potem wypadają, by „zaliczyć“ kolejny zabytek albo atrakcję. Wtedy widzi się dane miejsce, ale tak naprawdę się go nie WIDZI. My chcemy WIDZIEĆ i przeżywać miejsca, chwile, widoki. Dlatego na Floyen przez dobre 30 minut zbieraliśmy z podłogi szczęki i po prostu cieszyliśmy oczy pięknem świata. Taras z przeszkloną barierką pozwala w pełni cieszyć się widokiem, a „akuratna“ wysokość góry Floyen sprawia, że budynki nie są wielkości ledwo dostrzegalnych (a dla ślepej jak kret Sisi niewidocznych) pudełeczek od zapałek. Na koniec przyszedł czas na zdjęcia i filmiki, które możecie zobaczyć poniżej:)
Potem obeszliśmy okolice wierzchołka Floyen, trafiając między innymi na dziwaczne figurki trolli i na plac zabaw, gdzie Sisi wykonała karkołomne przejście nad przepaścią:) Jednak wkrótce zaczął siąpić deszcz. Płaczące niebo chciało nam chyba coś powiedzieć. A co takiego, to dowiedzieliśmy się wkrótce. Kuzyn Barta wysłał nam sms w którym prosił, żebyśmy się odezwali, bo inaczej dzwoni do ambasady, bo w Oslo i na wyspie Utoya miały miejsce zamachy. Szok. Jakoś nie docierało do nas, że w tak spokojnym i przyjaznym państwie stało się coś takiego. Mogliśmy z bliska obserwować reakcje Norwegów. Tego samego dnia w autobusach kierowcy puszczali radio na cały regulator, tak żeby wszyscy mogli śledzić wiadomości. W następnych dniach, gdy niebo nad Bergen wciąż opłakiwało ofiary zamachu, widzieliśmy ludzi gromadzących się na głównym placu miasta, przynoszących kwiaty, znicze czy maskotki, które tam stawiali, często płacząc. Mijaliśmy też milczący pochód z pochodniami i kwiatami mający uczcić ofiary (co ciekawe co kilka metrów ktoś z korowodu niósł gaśnicę, tak aby w razie czego od razu ugasić pożar. Ach ci zachowawczy Norwegowie!), we wszystkich norweskich gazetach widniały dramatyczne nagłówki, a dzień po zamachu w całej Skandynawii zarządzono 2 minuty ciszy. Co zaskakujące, reakcją norweskiego społeczeństwa na zamachy było masowe zapisywanie się Norwegów do partii politycznych.
Dziękujemy wszystkim za troskę, bo dostawaliśmy smsy z pytaniem czy wszystko ok i czy jesteśmy bezpieczni. Na szczęście mamy się dobrze i możemy Was dalej obsypywać świeżutkimi porcjami zdjęć:)
P.S. Chcielibyśmy poruszyć jeszcze kwestię legitymacji osoby niepełnosprawnej. Pytaliśmy w informacji turystycznej w Bergen czy osobom niepełnosprawnym przysługują jakieś zniżki. Pan powiedział nam, że Sisi musiałaby mieć norweską legitymację. Dziwne, choć w kraju gdzie chcą wprowadzić przepis zakazujący żebrania osobom, które nie mają norweskiej narodowości, wszystko jest możliwe. Jednak jeszcze bardziej zadziwia nas co innego. Polska legitymacja osoby niepełnosprawnej nie ma żadnych napisów w języku angielskim, ani nawet międzynarodowego znaczka niepełnosprawności. Dlatego tym pożal się Boże dokumentem można sobie za granicą chyba tylko podłubać w nosie, bo nikt ci nie uwierzy, że taki świstek to naprawdę legitymacja. Polskie władze wychodzą chyba z założenia, że niepełnosprawni nie powinni wyścibiać nosa z domu, tylko siedzieć i płakać nad swoim losem albo cieszyć się z 400 zł renty, które ZUS i tak pewnie ostatecznie im zabierze, bo stwierdzi na przykład, że kończyny mają cudowną zdolność do odrastania. To Polska właśnie!