Aż dwa tygodnie zajęło nam odchorowywanie bluelagoońskiego wirusiska. Bardzo się przez ten czas zasiedzieliśmy spędzając większość czasu w cieplusieńkiej sali telewizyjnej. Dni mijały nam na rozmowach, grze w scrabble i w karty, spacerach po Reykjaviku albo polowaniu na różności pozostawiane na specjalnej szafce, gdzie kempingowicze zostawiają to, co jest im już niepotrzebne (Sisi upolowała sobie kurtkę Quechua i ciepły kocyk, a Bart upragnioną poduszkę). Sielsko? No nie do końca. Nasz odpoczynkowo-odchorowywawczy czas usilnie zakłócał nam pewien Niemiec. Ten dosyć specyficzny osobnik przysiadł się do nas któregoś dnia, wyciągnął od nas informację, że jesteśmy z Polski i wtedy się zaczęło! Powiedział, że był w Polsce przez rok, bo to jego ulubiony kraj, a potem wypytywał nas o tragedię smoleńską, Katyń albo o podeście Polaków do homoseksualistów i Żydów. Obwieścił nam, że oglądał świetny film pod tytułem "Galerianki" oraz stwierdził, iż ON WIE, że wszystkie młode dziewczyny w Polsce "sprzedają się" za nowe fatałaszki. Potem zapodał nam teorię mówiącą o tym, że w Polsce najmłodszy syn zawsze zostaje z mamą w domu, żeby się nią opiekować, zupełnie jak nasz ekspremier - Jarek K. Na koniec Niemiec zaśpiewał nam swoją ulubioną piosenkę, czyli utwór "Lalka" Ewy Farnej. Co ciekawe ten męczący osobnik innego dnia dorwał jakąś Rosjankę i opowiadał jej, że Rosja to jego ULUBIONY KRAJ. A potem oczywiście odśpiewał jej jakąś rosyjską piosenkę tak głośno, że słychać go było na drugim końcu kempingu. Niemiec spędził w hostelu dwa tygodnie, codziennie nagabując jakiegoś innego człowieka lub kilku człowieków. Nie ważne czy ów ludź chciał z nim rozmawiać czy nie. Tak czy inaczej, tam gdzie były człowieki, był i Niemiec.
Trochę z powodu trudnego do zniesienia Niemca, a trochę dlatego, że gnał nas już w drogę globtroterkowy głód podróży, postanowiliśmy znów zarzucić na plecy swój dobytek i ruszyć przed siebie. Tym razem nasz wybór padł na wyspy Vestmannaeyjar. To archipelag liczący 14 wysp, ale tylko jedna z nich jest zamieszkana. Heimaey, bo o niej mowa, zajmuje 13,4 km², czyli miejsca na niej jest w sam raz dla takich krasnali jak my. Mieszkańców ma równie mało co powierzchni, bowiem wyspę zamieszkuje 4,5 tysiąca mieszkańców. Odwiedzając zrodzoną z ognia Islandię, nie uświadomimy sobie potęgi wulkanów, które ją ukształtowany bez przyjazdu na Heimaey. Uśpiona Hekla czy zastygłe przed tysiącami lat pola lawy, nie przemówią do nas tak mocno jak to co zobaczyć można na tej malutkiej wysepce. Heimaey nazywana jest Pompejami Północy. Wszystko to z powodu tego co stało się tutaj 23 stycznia 1973 roku. Po serii wstrząsów, na wschodnim zboczu wulkanu Helgafell utworzyła się długaśna, bo 3 km, szczelina z której gorąca jak diabli lawa sikała na wszystkie strony (wysokość sikania sięgała nawet 600 metrów). Wyspa wyglądała jak ucieleśnienie piekła, tu na ziemi. I tak przez kolejne 5 miesięcy. W tym czasie z wulkanu wypłynęło prawie 250 mln m³ lawy, a na miasto spadło 25 mln m³ popiołu i żwiru. Lawa pochłonęła 1/5 powierzchni miasta, niszcząc przy tym 380 domów Szczęściem w nieszczęściu było to, że udało się ewakuować wszystkich mieszkańców i wywieźć z wyspy sporo zwierząt domowych, bydła, wyposażenia domów i samochodów.
Na Heimaey wciąż żywa jest pamięć o tym co stało się w 1973 roku, a podstawowym miernikiem czasu są tu zwroty “przed erupcją" i “po erupcji". Jednak, jak mawiają starzy górale, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W wyniku erupcji wyspa powiększyła się o 2,5 km², a Islandczycy wykazali się wielkim hartem ducha. Wkrótce po zakończeniu erupcji 80% mieszkańców wróciło na wyspę, heroicznie odbudowując to co zabrał im żywioł. Materiał piroklastyczny powstały w wyniku erupcji wykorzystali do budowy dróg, domów oraz powiększenia lotniska, a "gorącem" ze stygnącej powoli lawy zaczęli ogrzewać domy. Pompeje Północy zaczęły też przyciągać turystów. Mogą oni tutaj zobaczyć wypiekanie chleba w gorącej, wulkanicznej ziemi (można się poparzyć dotykając podłoża), wspiąć się na wulkan, w kinie zobaczyć film o tym co działo się w 1973 roku albo zerknąć na przysypane popiołem domy. Wyspa jest też świetnym miejsce do obserwacji papug północy, czyli maskonurów, których są tu setki:)
Wróćmy jednak do naszych dwóch krasnoludczych, skromnych osób:) Do portu Landeyjahöfn, skąd płynie prom na Heimaey (drugi port jest zamknięty), dotarliśmy autobusem. Tam przesiedliśmy się na prom i po 25 minutach intensywnego kołysania, które niejednego mogłoby przyprawić o silne dolegliwości żołądkowe, byliśmy na wyspie. Ostatnie 1,5 kilometra dzielące nas od kempingu to była istna droga krzyżowa, z bólem w krzyżu jako motywem przewodnim. Zmęczenie po całym dniu przemieszczania dało nam się we znaki, a ostatnie metry pokonywaliśmy prawie na czworaka (ze wskazaniem na czworaka Sisi). W dodatku Sisi ubzdurała sobie, że na kempingu położonym bliżej portu, który znajdował się w dolince otoczonej skałami, na pewno jakiś kamlot spadnie nam na głowy robiąc z nich krwawą potrawkę. Dlatego musieliśmy doczołgać się do dalszego kempingu. A tam zastaliśmy cztery namioty na krzyż, a recepcji ni widu ni słychu. Na nic zdały się pohukiwania Barta „Hello,hello jest tu kto?“. Odpowiadała nam tylko heimaeyowska cisza.
Rozbiliśmy więc spokojnie namiot. I wtedy ja filip z konopi indyjskich, wyskoczył rudawy islandzki kemping-man. Jaskrawa kamizelka na grzbiecie, dziura na kolanie w poprzecieranych dżinsach, uśmiech od ucha do ucha, a w dłoni oczywiście nieodzowny gadżet każdego szanującego się Islandczyka, czyli... terminal do kart płatniczych (na Islandii prawie WSZĘDZIE można płacić kartą. Nie ważne czy kupujesz banana sztuk jedna w markecie, hot-doga w hotdogowej budce, bilet na wjazd na wieżę kościoła, płacisz za ogolenie łebka albo za noc na kempingu, terminal do kart jest wszędzie tam gdzie ty! Islandia to fenomen na skalę światową jeśli chodzi o kwestię plastikowego pieniądza). Keping-man chciał wielkodusznie zaoferować Sisi nocleg dla osoby poniżej 16 lat. Pewnie to kąpiel w Błękitnej Lagunie sprawiła, że wygląda ona teraz jak "nastka". Całe szczęście Barta nie zgarnął islandzki prokurator. Zapłacilim kemping-manowi i mogliśmy cieszyć się urodą tej pięknej wyspy przez kolejne cztery dni, oł yeah!:) Zaniepokoiło nas jednak to, co usłyszeliśmy od Francuzek napotkanych na Heimaey. Właśnie uciekły ze wschodniego regionu Islandii, bo tam padał deszcz... ze śniegiem. Ponoć niektórzy Islandczycy mówią, że właśnie zaczęła się zima. Ups!!!! Dobrze, że wspomogły nas dwie napotkane tam Polki, Tereska i Marta (Pozdrawiamy!!!:):):)). Dzięki nim Heimaey opuściliśmy wyposażeni w folię termiczną, co uratowało nasze stopy od zamienienia się w kostki lodowca. Ale o tym w kolejnych wpisach;) Póki co, to co my zobaczyliśmy na tej wyspie, wy możecie prześledzić na zdjęciach:)
P.S. Gdybyście byli na Heimaey jakoś na dniach, to na oknie w kuchni czekają dwa darmowe karnety na basen, które dostaliśmy od małżeństwa opiekującego się kempingiem.My nie zdążyliśmy z nich skorzystać:)